Tak to się osobliwie składa, że zaraz po różowym październiku mamy święto, które, choć z założenia jest świętem radosnym, to jednak najczęściej przywołuje nostalgię, smutek i tęsknotę.
Myślę, że u pacjentów onkologicznych często budzi też strach o ich własne życie.
Wiem, że trudno jest z tych wszystkich różowych wstążeczek, fikuśnych ciasteczek w kształcie biustu, wesołych imprez promujących profilaktykę raka piersi przeskoczyć w tematykę cmentarną.
Trudno jest stawić czoła temu, że koleżanki z Klubu Amazonek nie są już w pełnym składzie…
Nie jest łatwo zmierzyć się z faktem, że ktoś zmarł na raka, a rokowania miał przecież lepsze od naszych…
Niełatwo pogodzić się z tym, że nie mogliście pożegnać kogoś, kto umierał, gdy Wy sami walczyliście o życie…
Ze ściśniętym gardłem odbiera się informacje, że zmarł ktoś z grona moich Czytelników…
Zanim ruszycie więc z żółtymi chryzantemami na groby swoich Bliskich, pozwólcie, że powiem kilka słów:
Nie ma nic odkrywczego w stwierdzeniu, że wszyscy umrzemy. Niby wszyscy to wiemy. A jednak odsuwamy od siebie tę myśl. Odpędzamy ją jako zło najgorsze, nie dopuszczamy do swojej głowy.
Wiem po sobie, że im bardziej próbowałam od tej myśli uciec, tym bardziej śmierci się bałam. A strach ten bywał paraliżujący.
Jednym z elementów terapii wg Simontona (rodzaj psychoterapii przeznaczonej dla osób chorych onkologicznie, a także osób ich wspierających), jest medytacja własnej śmierci.
To sposób na oswojenie się z myślą o własnym odejściu.
Dużo mi dała.
Przestałam na śmierć czekać. Bo jej wypatrywanie niczego nie zmieni. Ona i tak przyjdzie wtedy, kiedy będzie chciała.
A póki nie przyszła, mogę zająć się innymi sprawami.
CZEKAJĄC NA ŚMIERĆ, NIE PRZEGAPCIE ŻYCIA.
Zostawię Was z tą myślą.
A swoich Bliskich, którzy już zakończyli swą ziemską wędrówkę, wspominajcie z uśmiechem i miłością.
Na Wasze refleksje związane ze Świętem Zmarłych i emocjami mu towarzyszącymi, czekam pod postem: