Zawsze byłam śpiochem. Lubiłam spać i potrzebowałam dużo snu. Gdy mogłam, to spałam tak długo, aż mnie ból pleców nie budził. Gdy nie mogłam, ziewałam całymi dniami, niebezpiecznie lawirując na granicy zwichnięcia szczęki.
Aż po drugiej diagnozie onkologicznej coś się zmieniło.
W wyniku przyjmowanych leków, ale i przewlekłego stresu, przestałam spać. Jeśli nawet udało się zasnąć (a często bywało tak, że się nie udało wcale), to wybudzałam się co chwilę. Czasem z bólu, czasem z bezdechu, czasem tak po prostu…
Przez wiele nocy próbowałam z tym walczyć, próbować zasnąć ponownie po wybudzeniu lub usnąć w ogóle.
Liczyłam barany, nietoperze i komary.
Nic nie przynosiło pożądanego efektu.
A potem postanowiłam zmienić taktykę.
Stwierdziłam, że skoro mój organizm nie chce spać, to nie będę go zmuszać i po prostu wykorzystam gratisowy czas w życiu.
To była rewolucja w moim myśleniu! Wręcz zachłysnęłam się tymi dodatkowymi możliwościami.
Dostałam nowy czas i to tylko dla mnie, kiedy nikt nic ode mnie nie chciał, w niczym mi nie przeszkadzał i w niczym nie próbował pomóc.
Wykorzystywałam ten czas rozmaicie:
obejrzałam najpiękniejszy wschód słońca – uwierzcie mi, że zdjęcie nawet w połowie nie oddaje tego, jak niezwykłe było to pomarańczowo-różowe niebo.
Po paru miesiącach korzystania z tych wszystkich uciech i możliwości, które niesie spokojna noc, poszłam po rozum do głowy i udałam się do lekarza psychiatry. Dostałam leki, po których już JAKO TAKO śpię. Ale tego wschodu słońca nie zapomnę nigdy. Gdyby nie choroba, nie zobaczyłabym go.
A jak jest u Was ze snem w trakcie leczenia onkologicznego lub po nim? Macie kłopoty? Jak sobie z nimi radzicie? Dajcie znać pod postem: