Kiedy minie pierwszy szok po diagnozie, kiedy zrobi się pierwsze kroki na drodze leczenia, kiedy wśród strachu i smutku zaczyna kiełkować nadzieja na jakieś jutro…
…wówczas następuje bunt.
To znaczy, przepraszam, bo być może uogólniam.
Powiem inaczej: u mnie nastąpił bunt.
W momencie, gdy zachłysnęłam się życiem na nowo i każda jego chwila stała mi się droższa niż kiedykolwiek wcześniej, zabrakło miejsca na kompromisy.
Otworzyły mi się oczy na wszystkie drobne i mniej drobne codzienne dysonanse i stwierdziłam, że nie chcę już sobie na nie pozwalać.
Jeśli zawodowo się męczyłam, to nie chcę męczyć się już nigdy więcej…
Jeśli ktoś przy mnie siorbał przy jedzeniu, to już nie chcę z nim jeść przy jednym stole…
Jeśli pani sprzedawczyni jest niezbyt kulturalna, to do samej Bydgoszczy będę jeździć po marchewkę, ale u niej nie kupię…
Jeśli ktoś nie dba o moje rzeczy, to ja nie zamierzam dbać o jego…
Włączyła mi się jakaś zadziwiająca asertywność na niebywałym dla mnie poziomie. Na poziomie nienaturalnie wysokim.
Byłam w stanie rozwieść się o czarną skarpetkę wrzuconą do jasnego prania i wyrzec potomków za poplamioną bluzkę.
Ale powiem Wam, że mimo swej absurdalności (bo naprawdę byłam gotowa masowo „wylewać dzieci z kąpielą” ) to był świetny czas! Pozwolił mi przyjrzeć się moim prawdziwym potrzebom. Dał mi szansę, by zatrzymać się i zastanowić, co tak naprawdę stoi za tą złością o czasem błahe sprawy.
A jak już sama sobie odpowiedziałam, czego tak naprawdę potrzebuję, to udało się znaleźć rozsądniejsze rozwiązania niż te, które w pierwszej chwili podpowiadał mi rozjuszony umysł.
To co? Uogólniłam, czy może też tak macie/mieliście? Jestem bardzo ciekawa! Dajcie znać pod dzisiejszym postem na blogu na FB.